Sprawdzian


Ale że ja? Rozpieszczona turystka? Nieee. Ja nie potrzebuję wygód - pomyślałam. 
No to sprawdzam - powiedziała Ona.

Kambodża. 





Kiedy ktoś pyta mnie, jak tam było, odpowiadam: ciekawie. Nie znajduję lepszego przymiotnika. Naprawdę dużo się działo. Phare Circus, Angkor Wat, pokaz tańca Apsar, Apopo HeroRats - to tylko niektóre z atrakcji, które stały się naszym udziałem. Tyle tylko, że najciekawsze miało się wydarzyć w zupełnie nieoczekiwanym miejscu. 





                                                                




                                                                 



                                                                                           



                                                            


Mniej więcej w połowie podróży po Kambodży wylądowaliśmy na home stay'u we wsi o nazwie Puok oddalonej o 15 kilometrów od centrum Siem Reap. Jedna z dziewczyn na facebookowej grupie polecała to miejsce, gdzie można osobiście zobaczyć, jak żyje tutejsza rodzina i przez jakiś czas jej potowarzyszyć. Pomyśleliśmy, że dokładnie czegoś takiego szukamy i zarezerwowaliśmy tygodniowy pobyt u Pana Monyharcha.
Te siedem dni było sporym wyzwaniem z jednego prozaicznego  powodu - było bardzo gorąco. Temperatura oscylowała wokół 35 stopni Celsjusza, a duża wilgotność powietrza powodowała, że odczuwało się kilkanaście stopni więcej. Planując podróż miałam świadomość w jakim rejonie świata i w jakim okresie będę (marzec). Nie wpadłam jednak na to, że spontanicznie znajdziemy się we czwórkę w małym pokoju bez klimatyzacji a dodatkowo bez dostępu w pobliżu do jakiegokolwiek zbiornika wodnego, gdzie można się schłodzić. Wierzcie mi, że to idealne warunki rozwoju dla Waszych najlepszych oraz najgorszych cech charakteru 🙂











Upał spowodował u mnie przepoczwarzenie w  totalną marudę. "Boli mnie głowa", "Dlaczego nie mamy klimy?" i "Popływałabym" były moimi sztandarowymi hasłami. Momentami miałam wrażenie, że dosłownie gotuję się od środka. Spacer po wiosce z dziećmi okazywał się wyprawą życia. Wtedy do akcji wkraczała natura Matki Polki, która przecież zawsze sobie poradzi. Chodziliśmy więc głównie do jedynego sklepu z lodami, do którego trasa miała około kilometra. W tamtą stronę napędzała nas myśl o zimnych lodach a w powrotną dzieciakom do krwiobiegu wjeżdżał cukier, więc wracały w podskokach  🙂
W tamtym czasie też limit osiągnęły moje moce przyswajania ryżu, frytury i kurczaka tudzież wieprzowiny. Nie lubię owoców morza (z wyjątkiem krewetek, czasami), więc od dwóch miesięcy codziennie jadłam ryż z mięsem lub danie w głębokim oleju. Marzyłam o zjedzeniu czegoś innego, a nie bardzo miałam wybór. 
Po każdej myśli i wypowiedzeniu na głos, że, jak zaraz nie znajdę się w Polsce w zimnym jeziorze i nie wciągnę kotleta z ziemniakami i mizerią to umrę, miałam wyrzuty sumienia. "Kurczę, Karla, jesteś w samym środku kambodżańskiej wioski. Poznajesz ludzi i widzisz rzeczy, o których ci się nie śniło. Daj spokój, dziewczyno." - powtarzałam sobie. I wtedy czułam się jeszcze gorzej. Wcale nie chciałam się tak biczować, bo przecież tak naprawdę bardzo doceniałam to, że tam jestem. 

W trakcie żadnej z podróży nie doświadczyłam tylu wspaniałych rzeczy. Poznaliśmy Keri z Alaski, która stała się babcią dla wszystkich przebywających na home stay'u dzieci i z którą mieliśmy przyjemność uczestniczyć w weselu. Wraz z parą Belgów i ich synkiem odwiedziliśmy szkołę i wspólnie pouczyliśmy się z dziećmi języka angielskiego. Sam pobyt u Monyharcha, życie dokładnie w takich samych warunkach jak on i jego rodzina, obcowanie z nim, rozmowy były czymś bardzo cennym. 








Któregoś dnia wybraliśmy się na zwiedzanie Kompleksu Angkor Wat, gdzie Monyharch był naszym kierowcą. Przy którejś świątyni z kolei, młodsza córka odpadła na drzemkę, więc zostałam z nią i Monym w tuk tuku. Nasz Gospodarz był ciekawy, w jakiej rzeczywistości żyjemy w Polsce, co robimy w pracy, jak wygląda nasz dzień, kim są nasi rodzice, gdzie mieszkamy. Ja z kolei, znając już trochę jego realia, zapewniłam, że jeśli kiedykolwiek potrzebowałby czegokolwiek dla swoich dzieci, to wie gdzie nas znaleźć. I wtedy odebrałam jedną z najważniejszych dla mnie podróżniczych lekcji. Monyharch spojrzał na mnie i odpowiedział, że dziękuje za naszą otwartość, ale że taka sytuacja nigdy nie będzie miała miejsca. Nie jest to jedynie kwestia dumy, ale modelu w jakim dorastał. Rodzicie wychowali go na zaradna osobę. (Tutaj trzeba wspomnieć, że Monyharch poza home stay'em, jest również właścicielem restauracji a w planie ma wybudowanie szkoły, gdzie miejscowe dzieci będą mogły uczyć się mi.in. obsługi komputera.) W takim samym duchu wyrastają również jego trzej synowie. Mony wpaja im, że nic nie spada z nieba i jeżeli chcą mieć dobre życie, to muszą liczyć na siebie i na nie ciężko pracować. Nie mogą czekać aż ktoś im coś da. Jeżeli chcą uzyskać lepszą pracę lub wyjechać w przyszłości za granicę to nie ma dla nich innej drogi, jak nauka języka angielskiego. I rzeczywiście każdego dnia chłopcy byli zachęcani do tego, by z nami porozmawiać. Monyharch bardzo tego pilnował. Wyznał nam również, że sam chciałby kiedyś jeszcze wrócić na studia, które musiał przerwać. Ba, powiedział, że te studia ukończy, bo jego marzeniem jest dać dobry przykład synom. To była dla mnie bardzo ważna rozmowa. W naszej części globu chcemy, by dzieciakom niczego nie brakowało. Też tak mam i nie uważam, żeby to było coś złego. Sądzę jednak, że gubimy się czasem w proporcjach między dawaniem ryby a dawaniem wędki. Ponadto, wszyscy kambodżańscy rodzice, których mieliśmy okazję podpytać, jakie mają plany wobec swoich dzieci, odpowiadali nam, że żadnych. To one same muszą zdecydować, co chcą w życiu robić i na to pracować. 





I kiedy tak Mony opowiadał o planach na przyszłość, zapytałam go o żonę. Ponieważ nie mówiła ona w żadnym obcym języku a do tego od wczesnego rana do późnego wieczora była w pracy, nie miałam sposobności porozmawiać z nią osobiście. A bardzo chciałam wiedzieć, czy jest w życiu szczęśliwa i o czym marzy. Niestety, nie otrzymałam wówczas od niego odpowiedzi. Właściwie do teraz nie wiem, dlaczego. Może takie wydumane sprawy nie są w ogóle tematem? Może moje pytanie było typowym zagajeniem Europejki i nijak się miało do tutejszych realiów? Kobieta ma zdrowe dzieci, pracę, dzięki biznesowi męża mają lepsze życie od innych członków społeczności, więc czego więcej jej potrzeba? A może jednak gdyby udało mi się porozmawiać z samą zainteresowaną, odpowiedź byłaby zgoła inna? Byłam ciekawa, jak to wygląda z jej kobiecej perspektywy, tak więc niedosyt pozostał. Może kiedyś jeszcze będzie nam dane porozmawiać.


Kambodżo, to był super czas pełen przygód i wrażeń!
Dziękuję Ci za ten niezapowiedziany sprawdzian i trzymam kciuki za Twój rozwój.
Na zawsze w moim serduchu. ❤️






Komentarze

  1. Bardzo dobry tekst!

    OdpowiedzUsuń
  2. Super wpis Karlitka, czytałam z ogromnym zainteresowaniem :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Doskonale rozumiem Twoje narzekania i pewnie miałabym tak samo bo jesteśmy przyzwyczajeni do innych standardów, ale to jaką lekcję i doświadczenie wyniosłaś jest bezcenne i na zawsze zostanie z Tobą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I to jest właśnie w podróżowaniu najlepsze 🙂

      Usuń
  4. No karła teraz jak wrócisz do domu to będziesz mieszkać w ogródku. I powoli przyzwyczajać się do tych wygód które miałaś przed wyjazdem. Nie ukrywam że cała podróż to wielkie wyzwanie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyzwanie tak, ale czy wielkie? Hmm chyba coś o tym napiszę ;)

      Usuń
  5. niezłe teraz latas, tez tak chce. Angola pozdrawia :p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może kiedyś wyląduję na Costa Tandala :)

      Usuń
  6. Hej Karolku , bardzo fajny wpis :) Już jestem na bieżąco ze wszystkim. Dzięki za zdjęcia.(Emilia)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To francuskie tempo życia ;) Buziaki! ❤️

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Masaż, poproszę

Ach, te trudne szlaki rowerowe

Ta poduszka pachnie mamą, czyli o podróżowaniu z dziećmi